Słucham muzyki, a nie gatunków L.U.C

xRonix

0 komentarzy
Od pewnego czasu zastanawiałem się nad rozpoczęciem pisania na muzykowisku nie tylko o muzyce i wszystkim co można pod nią podpiąć, ale również o filmach (ciekaw jestem Waszej reakcji na poszerzenie tematyki bloga). Na pierwszy ogień idzie oglądany jakiś czas temu dokument Aleksandry Rek "xRonix". 

Zastanawialiście się kiedyś jak to jest być innym, wytykanym palcami? Niepełnosprawni fizycznie, umysłowo, chorzy, którym choroba zmienia wygląd, bezdomni, łachmaniarze, których co dzień spotyka się na ulicach większych miast - oni stoją po drugiej stronie linii wyznaczanej przez nas, "normalnych", standardowych. Oni nie mają wyboru, to los czy przypadek lub siła wyższa za nich zadecydowała, że są w jakiś sposób, według naszych (zdrowych, pełnosprawnych) norm postrzegania świata spychani na margines życia, najchętniej większość z nas pozbyłaby się ich z codziennego krajobrazu. A co jeśli ktoś sam się okalecza, zmienia swój wygląd tak diametralnie, że uznawany jest za dziwaka, niespełna rozumu? Bo czy ktoś normalny wstrzykuje sobie w oczy jakieś płyny aby zmienić kolor twardówki, na czole wszczepia (wszystko robione jest w domowych "gabinetach" przez znajomych uczących się na sobie anatomii i wytrzymałości ciała na ból) implanty imitujące rogi, wbija sobie w plecy haki i wisząc nad ziemią prowadzi z drugim, tak samo zainstalowanym człowiekiem, walkę? Dla mnie Roni jest dziwakiem, który w skostniałe i konserwatywne polskie społeczeństwo usiłuje wpuścić trochę świeżości i otwartości ludzi z Zachodu. A Polacy nic sobie nie robią z jego prób i chcą się z nim fotografować, bo świetnie jest mieć zdjęcie z dziwadłem, które kiedyś było człowiekiem, a teraz to nie wiadomo co to jest - czy to jeszcze człowiek, czy już koza.

Krótki, raptem 26 minutowy dokument sygnalizuje relacje rodzinne Roniego. Zadowolony brat, akceptująca dziwny wygląd babcia i sąsiadki. I matka, która nie potrafi przeboleć, że jej syn nie jest już taki jak kiedyś, nie jest taki jak inne dzieci. Ból i cierpienie jakie główny bohater zadaje rodzicielce zdaje się go nie obchodzić - on musi udowodnić, że stać go na jeszcze więcej. Matka widząca pierworodnego wiszącego na wyżej wspomnianych hakach bliska jest płaczu. Roni jest szczęśliwy, uśmiechnięty, to jego przyszła podziwiać publiczność.

Film dla ludzi o mocnych nerwach, kontrowersyjny, nie tyle z powodu tematów w nim poruszanych, co ze względu na sam wygląd bohatera. Osobiście nigdy nie buntowałem się przeciwko społeczeństwu i rodzicom, a jeśli nawet zdarzały się takie pojedyncze sytuacje, to na pewno nie były one tak jaskrawe jak w przypadku Roniego - za tę odwagę mógłbym go podziwiać. Ale z drugiej strony chłopak wydaje się być zagubioną osobą, która sama nie wie czego chce od życia i sposobem na jego spędzenie stało się nadmierne eksponowanie swojej osoby poprzez dziwaczny wygląd. Poniekąd kreuje się na osobę samotną, potrzebującą nieustannego kontaktu z innymi ludźmi, przyciągania ich spojrzeń. Równocześnie przyjmuje wobec nich postawę agresywną, chce z nimi walczyć, z ich zamkniętymi umysłami. Sam nie będąc akceptowany przez społeczeństwo nie potrafi zaakceptować tego, że jest nieakceptowany nie przez to jaki jest wewnątrz, ale z powodu powłoki zewnętrznej.

Donatan - Równonoc

0 komentarzy
Pierwszy album polskiego wykonawcy od 5 lat, który sprzedał się w liczbie ponad 150 tysięcy egzemplarzy - diamentowa płyta na rodzimym rynku muzycznym jest nie lada osiągnięciem. A gdy sprzedaż idzie w parze z jakością produktu - głębokie ukłony twórcy oddaję. Donatan jako pierwszy na tak szeroką skalę wypromował połączenie hip-hopu z muzyką folkową. Doskonały efekt osiągnął minimalnymi nakładami - głęboki, sensowny bas, instrumenty ludowe i damskie chórki połączone z charakterystycznym dla hip-hopu frazowaniem - prosty przepis na sukces.

Naszym wojom nie było równych siłą i odwagą, a naszym kobietom urodą i charakterem, wszystko to nie zmieniło się po dziś dzień. No cóż, po Wstępie do Równonocy nie zawsze jest tak różowo. Prócz dumy, bitności, przywiązania do korzeni mimo rozpierzchnięcia się Polaków po świecie i pięknych kobiet niewiele zostało z naszej potęgi. Bo czy lejąca się strumieniami wódka, butność, lenistwo, zawiść, cwaniactwo, nieufność, plotkarstwo, narzekanie czy obżarstwo przystają silnym i odważnym? Taki właśnie obraz rysują słowami kumple Donatana odpowiedzialni za teksty na albumie - szczególnie podkreślają nasze uwielbienie dla alkoholu. Polski charakter streszczają Onar w To jest takie nasze, Będą Cię nienawidzić TenTypMes (obydwa kawałki zdecydowanie o naszych przywarach) i Trzeci Wymiar w Z dziada pradziada (trochę o wadach, trochę o zaletach).

Płyta została poświęcona Słowianom, a niewiele na niej odniesień do kultury, wierzeń naszych przodków - strzygi, równonoc to trochę mało. Świetnym punktem pod tym względem jest Noc kupały w wykonaniu Tede - jak gościa nie znoszę, to muszę przyznać, że jego kawałek jest najlepszy na albumie - genialna harmonia między kobiecym zaśpiewem, piszczałkami, potężnymi bębnami a wpisującym się w ten klimat głosem rapera - po prostu w głowie powstają obrazy nocy świętojańskiej. Tekst nawiązujący do tradycji i odnoszący się do dzisiejszych imprez - czy czymś różnimy się od naszych przodków sprzed kilku tysięcy lat? Są też słabsze, zwłaszcza muzycznie, utwory - Będą Cię nienawidzić (wpływy yassu), Szukaj jej tu (kompletnie nie pasuje do reszty - mógłby znaleźć się na solowej płycie Palucha), Zew (w którym przesadzono z klawiszami) i Nie lubimy robić (za akordeon, skoczność, biesiadność). Ostatni kawałek dodatkowo ma teledysk o jednoznacznie seksualnym podtekście - lejąca się za dekolt śmietana raczej nie pozostawia pola do snucia domysłów.

Czy Donatan zwrócił uwagę raperów na nowe możliwości łączenia dwóch, zdawałoby się skrajnie nieprzystających do siebie, gatunków muzycznych? Z pewnością już pozostawił po sobie ślad - 28 tygodni na OLiSie, platyna - mimo zastrzeżeń podpisuję się obiema rękami.

Bednarek - Jestem...

2 komentarzy
Kamil po zawieszeniu działalności Star Guard Muffin postanowił kombinować na własną rękę. Reggae wychodzące spod jego ręki opiera się głównie na charakterystycznym dla tego gatunku rytmie, ze ściśle określonym instrumentarium. Jednak pojawiają się tu i ówdzie smaczki jak efekty strzelania z broni palnej podkreślające klawisze (Think about tomorrow) czy dęciaki w Nie chcę wyjeżdżać stąd. Nieodzowne są oczywiście duety - w Jestem sobą Bednarek ze Staffem penetrują hip-hopowe podwórko. Nie mogło zabraknąć kolaborującego z wieloma składami i wokalistami Gutka (jak zwykle świetnie wypada). W coverze Dni których jeszcze nie znamy Marka Grechuty Kamil wypada blado w porównaniu z oryginalnym wykonaniem - ta sama linia wokalna, charakterystyczna dla reggae muzyka lekko podbita perkusją i klawiszami - ok, jeśli chce się koniecznie zmienić kawałek na modłę danego gatunku to dlaczego pozostawiono dominujące w tej piosence smyczki?

Cała płyta jest spokojniejsza, bardziej refleksyjna niż debiut SGM. Bednarek spoważniał, dorósł. Sięga do sprawdzonych przez pokolenia patentów, miesza style. I nadal poszukuje.

DachOOFka Premium: JESUS CHRYSLER SUICIDE + TOURETTE + NONAME, 16.03.2013, 20:00

1 komentarzy
Zaścianek - nazwa doskonale oddaje miejsce położenia tego klubu studenckiego. Lokal leżący za ścianą akademika AGH wcale nie jest jednak zaściankiem. W swojej historii gościł takich artystów jak Grzegorz Turnau, Pudelsi, Akurat, Pogodno, Strachy na Lachy, O.S.T.R. i wielu innych. Wczorajszego wieczoru, już nie pierwszy raz, na scenie Zaścianka wystąpił zespół Jesus Chrysler Suicide, a jako przystawki do dani głównego - NoName oraz Tourette.

Jako pierwsi na scenie zawitali członkowie NoName. Piątka chłopaków z Krakowa dała półgodzinny gitarowy występ. Dominujące ciężkie rockowe kawałki sąsiadowały z delikatną, powolną balladą. Na froncie - melodyjny męski wokal, w tle - silnie nabijana perkusja. Teksty w całości śpiewane po angielsku, niestety nie wiem o czym - wokalista przez cały koncert był skutecznie zagłuszany przez instrumentalistów (ten sam problem trwał do samego końca DachOOFki). Podsumowując - chłopaki z potencjałem, grają nie tylko na jedno kopyto i po jakimś czasie przestają drętwo stać.

Kolejna ekipa - Tourette, również pochodzi z Krakowa. Ma już pewne sukcesy za sobą - w listopadzie 2010 zespół znalazł się wśród laureatów IV Rockowych Andrzejek w Kostrzynie, a w czerwcu 2011 trafił do półfinałowej dziewiątki Antyfestu 2011 wybranej spośród ponad 320 zespołów z całej Polski. Co grają? Ponoć wyraziste, ciężkie rockowe brzmienie tworzące magnetyzujący i oryginalny klimat. Ciężko było, ale czy oryginalnie? Czasami miałem wrażenie, że głównym celem ich występu jest zmiecenie wszystkiego co stoi przed ich głośnikami. Muzyka lała się w myśl zasady - im głośniej, tym lepiej. Ale wśród niemiłosiernego młócenia gitarami znalazły się świetne Miałeś - z dwoma pojawiającymi się na przemian prędkościami, oraz dość pokręcone, psychodeliczne, hardrockowe Tourette. Niebanalne teksty w większości są komentarzem do otaczającej rzeczywistości społecznej i politycznej, trafiającym w sedno, walącym między oczy - trudno przejść obok nich obojętnie. 
źródło: http://www.klubzascianek.pl/news/1437/49/DachOOFka-Premium-JESUS-CHRYSLER-SUICIDE-TOURETTE-NONAME.html

Gwiazda wieczoru - Jesus Chrysler Suicide -  nie pozostawiła suchej nitki na zebranych. Moc jaką wytworzyły palce muzyków, przeniesiona na instrumenty, a z tych na wzmacniacze i nagłośnienie klubu spowodowała, że jeszcze kolejnego dnia w uszach słyszałem szumy i dzwonienia. Chłopaki dali energetyczny koncert. Świetnie przyjmowane hity przeplatali premierowymi kawałkami i tymi mniej rozpoznawalnymi, ze słabszych albumów (wykonali również Siekierę Siekiery). Początkowe chłodne przyjęcie powoli zostało przełamane takimi "przebojami" jak Superman, Mad City, Bag Czag, Kariera Metodema, No-nowa energia czy Świnia na tronie. Napięcie na widowni rosło powoli, ale systematycznie, tak że miejsca pod barierkami w końcu się zapełniły, co odważniejsi wymachiwali głową, kończynami górnymi i dolnymi, a ci najbardziej rozrywkowi skakali i tańczyli. Powiedzieć, że Jesusi zagrali koncert byłoby niestosowne - oni, spełniając co jakiś czas pojawiające się prośby osobnika spod baru, nap...lali na instrumentach tworząc potężną ścianę alternatywnego metalowego grania. I widać było, że granie sprawia im przyjemność i śmiem to stwierdzić nie tylko z powodu takiego, że niedomagająca się publiczność doczekała się bisów - wzajemne uśmiechy, szukanie wzroku kolegów, nieme porozumiewawcze skinienia, miny - wygląda na to, że ekipa się zgrała po wymianie dwóch członków.

Koncert zaliczam do kategorii bardzo udanych. W końcu udało mi się trafić na występ Jesus Chrysler Suicide - zespołu, który od dawna uważam za nadzieję polskiej sceny metalowej, hardrockowej, alternatywnej czy jak ją tam zwał. Grają  ciekawą muzykę, wrzucają smaczki, a nie tylko łoją na gitarach byle było szybciej i głośniej, bo niestety taki często jest metal. Mógłbym przyczepić się, że większości niuansów samplowych czy klawiszowych nie było słychać, że często gitary zlewały się w jeden ogłuszający hałas - takie warunki do pracy otrzymał zespół. To mogę darować, ale naprawdę mi żal słabo nagłośnionego wokalisty...

Bracia Figo Fagot - Na Bogatości

0 komentarzy
Zakładając blog, miałem zamiar pisać recenzje albumów polskich zespołów rockowych. Wyszło tak, że czasem pojawiają się jakieś wpisy o hip-hopie czy popie. Dziś napiszę o zdecydowanie najcięższej kapeli jakiej słuchałem - rzecz będzie o post-metalu. Przodującym w tym gatunku zespołem na polskim podwórku są Bracia Figo Fagot. W ubiegłym roku (21 maja) wydali płytę "Na bogatości", dobrze przyjętą, sądząc po frekwencji na koncertach, szybko zdobywającą nabywców; w obecnym szykują się na kolejną. Zwykle są szufladkowani razem z królami POLO TV, jednak daleko im do disco polo. Osobiście, poza post-metalem, zaliczyłbym ich do muzyki alternatywnej. Muzyka jest w pełni elektroniczna, wszystkie instrumenty i efekty na koncertach wydobywane są z jednego syntezatora - prosty, wpadający w ucho beat. Teksty? Wulgarne, szowinistyczne, brutalne, dosadne, rasistowskie, ksenofobiczne, zbereźne, ociekające seksem. Uderzające zwłaszcza w kobiety nieraz wyzywane od ździr, puszczalskich, przyprawiających rogi swoim mężom (Chłopie wyjmij kalkulator albo przelicz se pod kreską to równanie./Dziwka droga, mówią tylko ci co sami świnki nie mają uuu ou ou./Kup mi buty zabierz do kina./Postaw mi drinka - tak mówi świnka./A w burdelu dama nie wybrzydza, stówę bierze i jedziesz uu ou ou). Ale broń jest obosieczna, więc i faceci nie mają lepszego PR-u - to debile, którzy na wszystko pozwalają, naiwniaki, którzy nie dbają i nie zabiegają o swoje żony, pozwalając im sypiać z Cyganami. A Cygan jak to Cygan - przyczyna wszelkich kłopotów, wina wszelkiego zła (Nikt tak nie kradnie jak Cygan,/z cygańskiego taboru./Wykorzysta, okradnie,/Szukaj wiatru w polu.)

Ubierają się jak wioskowe chłopy - sweterki, bezrękawniki, kapelusze, berety, wszystko wygrzebane z szafy babci i dziadka (brakuje tylko filców) - Francja-elegancja! Ci, którzy uważają, że Figo i Fagot to dwóch półgłówków, mogą się przeliczyć. Wielu czuje się oburzonych tą płytą, głównie ci, którzy nie widzą w twórczości Braci sarkazmu, ironii, dowcipu, szydzenia z polskich małomiasteczkowych przesądów tkwiących w naszych głowach i powtarzanych z pokolenia na pokolenie. Świadomi czy nie, bywalcy koncertów świetnie się na nich bawią - do gustu przypadł mi zwłaszcza jeden z filmików:


Niestety, nie wszyscy potrafią przymrużyć oko i trafia się, że koncert trzeba odwołać. Tak się stało w Kolbuszowej. Dlaczego?

Kochani coś dziwnego jest. Nie zagramy w Kolbuszowej :( Poniżej prezentujemy oświadczenie organizatora. No nic...może kiedyś się uda...

OFICJALNY KOMUNIKAT

Zaplanowany na 15.02.2013 koncert Braci Figo Fagot nie odbędzie się w tym, ani w żadnym terminie.
Organizatorem imprezy byłem ja, Dorian Pik. Błogosławieństwa udzieliła mi zaprzyjaźniona Agencja Koncertowa „Galicja Productions” z Krakowa.

Właśnie ”Galicja Productions” organizuje największe koncerty w Polsce. W najbliższy czwartek za sprawą „Galicji” z koncertu Figo Fagot cieszyć się będą mieszkańcy Nowego Sącza. Mój serdeczny Przyjaciel, Tomasz Gomółka, zadzwonił do mnie i zaproponował, abym zaprosił Figo Fagot do Kolbuszowej ku uciesze miejscowych fanów zespołu. Skoro Fagoci wyjechali już w trasę, to do Kolbuszowej mogli zajrzeć na trochę innych warunkach. Nie w każdym małym mieście udaje się zorganizować imprezę takiego kalibru. Mogłoby się wydawać, że nam się jednak udało. Na imprezę przystał również Miejski Dom Kultury w Kolbuszowej, pod takim jedynie warunkiem, że całą odpowiedzialność za wszystkie wydarzenia wezmę na siebie.

Dla mnie to nie problem. Organizowałem już w Kolbuszowej i nie tylko dziesiątki koncertów. Zawsze, ale to zawsze, na imprezach panował spokój. Publiczność na koncertach jest dla siebie tolerancyjna i wyrozumiała. Rzecz inaczej ma się w przypadku wiejskich festynów czy dożynek. Tam miejsca mają mordobicia, a chamstwo króluje bardziej niż gdziekolwiek indziej. Te imprezy nikomu nie przeszkadzają.

Tak więc zdecydowałem się pod imprezą podpisać własnym imieniem i nazwiskiem. Jak zwykle, w sposób profesjonalny, zapewniłem wszystko co potrzebne, żeby impreza przebiegała w sposób bezpieczny. Z kolei koledzy z „Galicja Productions” zapłacili za druk plakatów i biletów. Bo to koledzy. Chcieli, żeby w Kolbuszowej ta impreza się odbyła, po prostu.
I tak w sobotę wieczorem za pośrednictwem portalu społecznościowego facebook dostałem od kolegi łańcuszek o następującej treści:
• „Proszę o pomoc,x Julek prosił mnie o to i ja teraz dlatego proszę Cię o to samo!
15 lutego w Miejskim Domu Kultury w Kolbuszowej wystąpią bracia Figo Fagot.
Śpiewają piosenki zbereźne, lubieżne, wulgarne i rasistowskie. Poza tym koncert ten przypada na pierwszy piątek Wielkiego Postu, kiedy w kościele Wszystkich Świętych w Kolbuszowej będą odbywać się rekolekcje, a w kościołach sąsiednich Drogi Krzyżowe. I to wszystko w Miejskim Domu Kultury, który ze swej natury powinien promować kulturę, a nie jej zaprzeczenie.
Nie możemy pozostać wobec tego obojętni.
Piszmy, dzwońmy, wyraźmy nasze zdanie!
Miejski Dom Kultury w Kolbuszowej
ul. Obrońców Pokoju 66
36-100 Kolbuszowa
email: mdk@kolbuszowa.pl
tel. (17) 2271-563, wew. 24 – Dyrektor

Jak udało mi się ustalić autorem łańcuszka jest ksiądz jednej z kolbuszowskich parafii. Rozumiem to, że twórczości Braci Figo Fagot może się zwyczajnie nie podobać. Ale nie rozumieć żartu? Nie wiem gdzie ksiądz doszukał się treści rasistowskich, nie wiem, po prostu nie wiem. To co robią Fagoci to jest kabaret, proszę księdza, a nie tak na poważka. Miałem przyjemność poznać tych ludzi i zapewniam księdza - to fantastyczni kolesie o wielkich sercach. Potrafią rozumieć świat i tolerować na nim, bez wyjątku, wszystkich.

Jeszcze gorsze jest to, że apel księdza dotarł do kolbuszowskich władz, które migiem wywarły nacisk na dyrektorze Miejskiego Domu Kultury w Kolbuszowej. Już w niedzielę wieczorem Miejski Dom Kultury na swojej stronie internetowej zamieścił oświadczenie (zgodne z prawdą), że organizatorem imprezy jestem ja i wszelkie protesty należy zgłaszać do mnie (do dzisiaj nikt do mnie nie napisał, że czuje się oburzony czymkolwiek).

Sytuacja zmieniła się dzisiaj rano. Dyrektor Miejskiego Domu Kultury musiał ustąpić (tak komuś na tym bardzo zależało, możemy się jedynie domyślać). Zostałem telefonicznie poinformowany, że nie mogę tej imprezy zrobić w MDK Kolbuszowa. Wymieniliśmy z Panem Dyrektorem kilka luźnych uwag. Dyrektor MDK też rozumie, że „z tymi Cyganami to przecież żart jest”. No, ale nie było wyjścia..

Postanowiłem, że nie odpuszczę. Zadzwoniłem do Pana Zygmunta Sokołowskiego z Baru Absynt. Po chwili namysłu zgodził się na przeniesienie imprezy do jego klubu. Bardzo mu za to dziękuję.

Niestety, około południa organizację imprezy odradziła mu kolbuszowska policja. Cóż, gdybym ja usłyszał, że do mojego klubu zjedzie się hołota i narobi bałaganu, to też bym się przestraszył i też odwołałbym imprezę. Taka jest decyzja właścicieli Baru Absynt i wcale się im nie dziwię. Naprawdę, nie dziwię się.

W ZWIĄZKU Z TYM…
Z PRZYKROŚCIĄ ZAWIADAMIAM, ŻE KONCERT BRACI FIGO FAGOT ZOSTAŁ ODWOŁANY. WSZYSTKICH ZAINTERESOWANYCH W IMIENIU SWOIM, GALICJI PRODUCTIONS ORAZ ZESPOŁU – SERDECZNIE PRZEPRASZAM.

Bardzo mi przykro, że zawiodłem : (

Bilety możecie zwracać tam, gdzie je kupiliście. Wszystkie pieniądze zostaną Wam zwrócone. Mojego czasu, paliwa, telefonu i wielu innych kosztów nie zwróci mi nikt. Rekompensatą miała być Wasza radość z koncertu*

Wydaje mi się, że te szczwane lisy jeszcze namieszają w muzyce, gdzieś między post-metalem a disco polo. Trzymam kciuki!

*źródło: http://www.facebook.com/pages/Bracia-Figo-Fagot/280621011988500

Lesley-Ann Jones "Freddie Mercury. Biografia legendy"

0 komentarzy

To już ostatnia odsłona ubiegłorocznego szału wydawniczego w Polsce na temat Mercury'ego. Trzy książki, które dane było mi przeczytać (Laura Jackson "Freddie Mercury. Biografia", Peter Hince "Queen. Nieznana historia" i obecnie recenzowana biografia autorstwa Lesley-Ann Jones) doprowadziły do wciśnięcia Freddiego gdzieś w okolice szczytu mojej listy najważniejszych muzyków w dziejach. Jako, że jest to post, którym na pewno na jakiś czas pożegnam się z tematyką Queen, to nie obejdzie się bez podsumowań i porównań. Lecz na początek kilka słów o dziele Lesley-Ann Jones.

Autorka jest dziennikarką muzyczną, w porównaniu z innymi pisarzami biografii dość skromną (z okładki nie krzyczą do czytelnika teksty w gatunku czego to nie widziała, kogo nie zna i w ogóle jaka jest wspaniała). Już tym zyskała moją przychylność i sympatię. I choć nie kryje, że zna gwiazdy, nie pyszni się tym, nie przechwala, ot, taka codzienność dziennikarska. Styl też ma świetny - ona opowiada, płynnie kończy jeden rozdział, który wydaje się być opowiastką, i rozpoczyna kolejny. Widać, że warsztat ma dopracowany, a pióro wyrobione. Książka jest zbudowana w inny sposób niż większość biografii - Jones wybierała sobie pewien problem, zagadnienie, dla przykładu Monachium, Barbara, Garden Lodge, EMI, kumple i wokół tego budowała fabułę. Głównym bohaterem każdego z rozdziałów oczywiście jest wokalista, ale nie zabiera on w nich głosu. Wszystkiego się o nim dowiadujemy z ust jego kochanków, kochanek, rodziny, znajomych, przyjaciół, ludzi, którzy pojawiali się na ekscentrycznych imprezach organizowanych przez showmana. Czytając, rzeczywiście czułem, że poznaję Freddiego takiego jakim był - nie tylko bożyszczem milionów fanów na całym świecie, pewnym siebie gościem, na pierwszy rzut oka twardo trzymającym w garści swój los. W głębi duszy był bardzo niespokojny, zagubiony w otaczającym go show-biznesie, a w pewnym momencie stał się dzieckiem błądzącym we mgle własnych kompleksów, wyzwań, pracoholizmu i perfekcjonizmu.

Spośród trzech pozycji, które miałem przyjemność przeczytać w ciągu ostatniego pół roku dotyczących Freddiego i Queen, ta zdecydowanie najbardziej przemówiła do mnie. Nie jest ona suchym życiorysem od czasu do czasu poprzeplatanym smakowitymi kąskami z życia prywatnego. Jest to szczera opowieść ludzi, którzy na co dzień obcowali z Mercurym. Na tyle szczera, że sam miejscami czułem się jak uczestnik jego życia, czasem mijający go na ulicy, będący na backstage'u czy po tej drugiej stronie sceny. Książka została wzbogacona wieloma ciekawymi zdjęciami, jedno z nich szczególnie zapadło mi w pamięć - Freddiego otoczonego uśmiechniętymi przyjaciółmi. Smutnego Freddiego.

Wydawnictwo Dolnośląskie 2012
Tytuł oryginału: Freddie Mercury. The Definitive Biography
Przekład: Marta Kisiel-Małecka i Łukasz Małecki

Premiery "wielkich" w 2013 roku

0 komentarzy
Sobotnie porządki, prócz smutnego obowiązku, mogą przynieść również chwile radości - otóż gdzieś w stosach i stosikach rzeczy "potrzebnych" odnalazło się piątkowo-niedzielne wydanie "Metra" z początku stycznia. A tam zapowiedzi wydawnictw płytowych wielkich na rynku lokalnym i światowym. Któż taki uraczy nas albumem?
Kazik deklaruje, że Kult ostro wziął się do pracy i najbardziej optymistyczny termin wyjścia nowego albumu to wiosna. Tę samą porę roku wybrali również D4D - gdańszczanie, którzy od mieszanki rocka, popu i muzyki elektronicznej ostatnio skierowali się w stronę sceny klubowo-tanecznej, są niepoprawni pod każdym względem - rzućcie okiem choćby na ich flash moba z warszawskiego metra czy teledysk do "Wet & Dirty". Spośród tych, których wydawnictwa równie niecierpliwie oczekuję jest jeszcze Luxtorpeda - oby równie dobra jak poprzedniczki (na stronie zespół podaje dokładną datę premiery - 7.10.2013). Z tych mniej oczekiwanych jest Myslovitz z nowym wokalistą oraz Coma, która po raz drugi ma zamiar podbijać rynki zagraniczne (swoją drogą, czy nie boicie się, że pewnego dnia z waszej lodówki wyskoczy Rogucki, który nawet w serialu "Mój Afganistan" otrzymał angaż?).
Co usłyszymy z zagranicy? Szczególnie ekscytujące wydają się premiery Depeche Mode, którzy w lipcu dadzą koncert na Stadionie Narodowym, oraz Ozzy'ego Osbourne'a łączącego siły z większą częścią Black Sabbath - ma być trasa, ma być płyta, za to w odstawkę idą: alkohol, dragi i kłótnie (już widzę jak im wychodzi przestrzeganie tych reguł...). Mniej ekscytują mnie nowości ze stajni Deep Purple (Ian Gillian obiecuje "fantastyczne piosenki"*) oraz U2 (Bono chce zatrzeć złe wrażenie po zjechanej przez fanów i krytyków (...) "No Line on the Horizon"*).
A rok otworzyło już między innymi Riverside z Shrine of the New Generation Slaves. Pozostaje tylko czekać i wypatrywać kolejnych wieści. Może L.U.C da coś fanom? Długo obiecywana Ścianka?

* K. Wojciechowski, Do usłyszenia w 2013, "Metro", 4-6.01.2013, s. 8

OPERA RARA, Kraków, 17.01.2013, 20.00

0 komentarzy
źródło: http://www.facebook.com/konfederacka4
Opera - jak to strasznie brzmi! W świadomości wielu ludzi opera to orkiestra i kilku poprzebieranych w fatałaszki oszołomów biegających od lewej do prawej strony sceny i śpiewających niezrozumiale. Nie będę się przechwalał, że uważałem inaczej, ale moja pierwsza styczność z tą formą sztuki raczej wpędziła mnie w ramiona tego stereotypu niż zdołała wyciągnąć z błędu. Niestety, "Halkę" Moniuszki wystawianą w Operze Krakowskiej będę wspominał niezbyt miło - było dokładnie tak, jak w drugim zdaniu: przed ukrytą pod sceną orkiestrą, między elementami bogatej i robiącej wrażenie scenografii biegała grupka śpiewaków, jednocześnie z głębi swoich trzewi wydobywając w większości niezrozumiałe dla mego ucha słowa (z obowiązku zaznaczę, że libretto jest w języku polskim). Jednak, jakby jednej opery Krakowowi było mało, to władze miasta, a właściwie Filip Berkowicz (obecnie już były pełnomocnik prezydenta miasta do spraw kultury), wpadł na pomysł ściągnięcia do stolicy Małopolski produkcji święcących triumfy na scenach oper i festiwali we Włoszech, Francji, Wielkiej Brytanii czy Niemczech. Stworzono cykl Opera Rara, w którym prezentowane są XVII i XVIII wieczne "must see". Do tego kanonu należy również "Motezuma" Vivaldiego. Dlaczego? Ci, którzy czwartkowy wieczór spędzili w Teatrze Słowackiego wiedzą, a tych, których tam zabrakło z przyjemnością poinformuję.

Może od początku - "Motezuma", opera w trzech aktach z muzyką Antonio Vivaldiego i librettem Girolamo Giustiego po raz pierwszy trafiła na deski teatralne w 1733 roku. Po II wojnie światowej uważano, że partytura zaginęła. Po latach, na początku obecnego wieku, została odnaleziona w archiwach Sing-Akademie zu Berlin, które zostały zrabowane przez Armię Czerwoną i ostatecznie wylądowały w Kijowie. Współczesne prawykonanie miało miejsce w 2005 roku, a podjął się go Federico Maria Sardelli - muzyka została wykonana w okrojonej wersji spowodowanej brakiem wstępu I aktu i większej części aktu III. Z takim też programem zawitał do Krakowa ten sam dyrygent z Modo Antiquo - jednym z najsłynniejszych włoskich zespołów specjalizujących się w wykonawstwie muzyki barokowej na historycznych instrumentach.

Tyle wstępów, teraz moje odczucia. Teatr Słowackiego jest świetną miejscówką na tego typu wydarzenia - mimo, iż budynek jest ledwie 120-letni to jego wnętrze genialnie współgra z barokowym przepychem w muzyce, z pojawiającymi się tu i ówdzie smaczkami, z dziś brzmiącymi archaicznie, ale zarówno jakże świeżo w codziennym natłoku atakującego zewsząd badziewia, instrumentami. Orkiestra spisała się znakomicie, zresztą to specjaliści dwukrotnie nominowani do nagrody Grammy. Zasiedli na swoich krzesłach i wtedy pojawili się soliści - dwóch facetów i cztery kobiety - i zaczęła się uczta dla uszu i umysłu. Porywające arie Mitreny, żony tytułowego Motezumy, i Asprano - meksykańskiego generała (w jego rolę wcieliła się kobieta), wywoływały ciarki na plecach. Te ciągnące się w nieskończoność wyśpiewywane samogłoski, wibrujące w oszałamiającym tempie, unoszące się i opadające... Może to naiwne, ale poczułem, że mam do czynienia z prawdziwą sztuką, a słuchany na co dzień rock, hip-hop czy inna muzyka popularna, to popłuczyny po prawdziwych artystach, którzy dawno odeszli z tego łez padołu. Ale dzięki takim wyrobnikom jak Panie i Panowie z Italii żyją do dziś i mogą być podziwiani w Krakowie. Mogę na zakończenie podziękować panu Berkowiczowi za pomysł i odwrócić się plecami do czerwonego cuda (opery) zlokalizowanego na ulicy Lubicz.

PS. Poniżej podaję linki z fragmentami koncertu.

Mark Blake "Prędzej świnie zaczną latać. Prawdziwa historia Pink Floyd"

0 komentarzy
Po prostu brak mi słów, żeby opisać książkę Marka Blake'a. Dzieło jest to monumentalne, zawiera całą, trudną i skomplikowaną historię Floydów. Ciężko pisać mi o Gilmourze, Watersie, Masonie, Wright'cie i Barretcie, gdyż moje słowa będą słowami poniekąd osoby chorej na uwielbienie dla tej grupy. A Momentary Lapse of Reason, płyta, od której zaczęła się moja przygoda z zespołem, doczekała się opinii raczej chłodnych - nie wytrzymuje próby czasu ze względu na użycie instrumentów modnych w latach 80., które później odeszły do lamusa. Trudno mi się z tym zgodzić - każda płyta po Dark Side of the Moon była oczekiwana z niecierpliwością, a A Momentary... tym bardziej, jako ta tworzona już bez Rogera Watersa. Słysząc po raz pierwszy w odtwarzaczu dźwięk wody rozbijającej się o burty łodzi doznałem olśnienia i oczarowania. Tak było na początku, przy pierwszej płycie. Później poszły kolejne - Pulse, Atom Heart Mother, Animals, The Wall. Chłonąłem, połykałem, słuchałem na okrągło. Wtedy, w liceum, wielu z moich znajomych wsiąkło w Pink Floydów, wielu zapewne, tak jak i ja, odstawiło ich płyty na półkę, aby mogły trochę pokryć się kurzem. Ale dzięki Blake'owi znów świecą pełnym blaskiem i kręcą się w odtwarzaczu.

Pink Floydom poświęcono już w Polsce kilka publikacji - pisał o ich piosenkach Wiesław Weiss, przetłumaczono Wspomnienia Masona, jest także antologia tekstów, album poświęcony projektowi The Wall oraz Echa Povey'a. Każda z nich poświęcona niby zespołowi, ale podchodząca do tematu trochę jak do jeża - byleby go tylko nie dotknąć zbyt głęboko. Prędzej świnie zaczną latać jest dziełem nieomal kompletnym, wyróżniającym się na polskim rynku głównie ze względu na szerokie podejście do tematu. Blake dogłębnie analizuje sytuację rodzinną pierwszego i drugiego składu (czyli wszystkich członków Pink Floyd), dzięki czemu dowiadujemy się dlaczego teksty pisane przez Watersa są mroczne, nie dające nadziei lub tylko jej ułamek, poświęcone wojnie, śmierci, tęsknocie, poczuciu wyobcowania. Poznajemy skomplikowaną osobowość Barretta, przyczyny jego choroby, kulisy "odejścia" z zespołu, ale też dowiadujemy się, że Syd wcale nie żył w biedzie i pozostawił po sobie niemały majątek. Gilmour przedstawiony został jako członek zespołu, który najbardziej skupiał się na muzyce, kwestie przesłania tekstu mniej go obchodziły niż warstwa dźwiękowa. Trochę miejsca autor poświęca również milczącemu i trzymającemu się na uboczu Wrightowi oraz zwykle uśmiechniętemu, otwartemu na świat i ludzi Masonowi. Pięć różnych, czasami skrajnie odmiennych osobowości potrafiło tworzyć ten niezwykły zespół. Blake stawia tezę, że te różnice charakterów napędzały twórczość Floydów. Kłótnie o kształt albumów, zwłaszcza o warstwę muzyczną (na czym szczególnie zależało Davidowi), mimo iż destrukcyjne dla istnienia zespołu, prowadziły do podnoszenia poziomu efektu końcowego. Niestety tarcia, rozbieżność wizji dotyczących przyszłości grupy, tego co ma tworzyć, doprowadziło do jej upadku - Waters, którego przesłanie koncentrowało się na antywojennych hasłach było nie do przyjęcia zwłaszcza dla Gilmoura, który nie chciał się zamykać na inne kierunki - miał dość wałkowania tematu utraty ojca, który, jego zdaniem, został dogłębnie omówiony na The Wall.

Prędzej świnie zaczną latać jest pozycją obowiązkową dla każdego fana muzyki Pink Floyd. Dla tych, którzy zaczynają przygodę z kosmicznymi kompozycjami Brytyjczyków książka będzie stanowiła świetny wstęp do zapoznania się z całą dyskografią, ukazujący jednocześnie ich nieraz trudną historię powstawania. Spoglądając głębiej, w książce Blake'a zauważyć można trudne tematy dotyczące przemyśleń życia codziennego. Czytając o Barretcie, który paląc trawkę doprowadził swoje zdrowie fizyczne, a zwłaszcza psychiczne, do krańca wytrzymałości, trudno uwierzyć w zapewnienia zwolenników łatwego dostępu marihuany, że nie jest szkodliwa. Widzimy również jak obsesja jednego człowieka prowadzi do rozpadu grupy.

Książka niestety się skończyła, pozostawiając mnie z żalem, że tak szybko musiałem pożegnać się z bohaterami mojej muzycznej młodości.

Sine Qua Non/SQN 2012
Tytuł oryginału: Pigs Might Fly. The Inside Story of Pink Floyd
Przekład: Jakub Michalski

BatstaB - Coffin Rock

0 komentarzy
Dziś na blogu po raz pierwszy pojawia się recenzja EPki. Zespół BatstaB raczej nie jest powszechnie znany - dobry wujek facebook mówi, że 477 osób ich lubi, więc nie są bardzo popularni. Dlatego najpierw kilka słów o historii i składzie.

BatstaB swoją historię liczy od wiosny 2009 roku, kiedy to w klubie No Mercy w Warszawie dali pierwszy koncert. Początkowo skład tworzyli: na wokalu - Luna Braga, bas - Baron Kruger, klawisze - Gigan; w 2012 roku zespół opuścił ten ostatni. Prócz zmian personalnych nastąpiła również zasadnicza zmiana tworzonej muzyki. Dotychczasowe twory oscylujące w okolicach wesołego gotyckiego rocka poszły w zapomnienie, nastał czas coffin rocka - połączenie swingu i rock'n'rolla. Estetyka steampunku (nawiązanie do maszyn parowych, Dzikiego Zachodu, XIX-wiecznej Wielkiej Brytanii ery wiktoriańskiej), do której zespół się odwołuje, teraz widać w całej krasie - ubiór, atmosfera i scenografia podczas występów oraz wszędobylska para - istny XIX wiek połączony z klimatami gotyckimi - cały BatstaB! Nie wierzycie? Spójrzcie sami co robią w czasie spektakli z artystką burleski Pin Up Candy w Klubie Rampa:



Zresztą zespół sprawdzili już Japończycy i Łotysze; na rodzimym podwórku supportował między innymi Closterkellera, a 30.11.2012 poprzedzi również koncert XIII Stoleti.

Przechodząc do samej EPki - jeśli ktoś z was, moi drodzy czytelnicy, znał dotychczasową twórczość BatstaBu i nie był w tym roku na ich występie, ten będzie miło zaskoczony. Już otwierający płytkę Coffin Rock, garściami czerpiący z klasycznego rock'n'rollowego standardu świetnie sprawdza się w uwielbianej przez zespół knajpianej, coffinrockowej stylistyce - klimat, jaki tworzą w czasie spektakli w Rampie świetnie oddaje ten utwór. Ogólnie odnosi się wrażenie wesołości, ale słyszane w tle cymbały (?) dodają elementów znanych z horrorów czy innego gatunku związanego z grozą, duchami i umarlakami, a głos wokalistki dorzuca zadziorności, szorstkości. Kolejny kawałek - Host a ghost - zbudowany jest na syntezatorach, ale prócz nich wiele się dzieje. Szybkie tempo powoduje rytmiczne bujanie się głowy. Najlepsze jednak zespół zostawił na koniec - Don't be afraid of the death, również naszpikowane jest syntezatorami, z których ten otwierający - czyż nie ukradli go Jarre'owi i, w kolejnych fragmentach, Riverside, a perkusji XIII Stoleti? Luna śpiewa z siłą, a zastosowany efekt echa i chórki jeszcze podkreślają moc jej głosu. W tle przyjemnie niepokojąco "pomrukuje" bas Barona - po prostu utwór-cudo.



Swoje pierwsze styczności z danym przedmiotem, zjawiskiem, wydarzeniem zwykle zapadają w pamięć. Coffin Rock w moim przypadku również zachowa się w moim umyśle - jest to pierwsza płyta, którą otrzymałem bezpośrednio od zespołu. Wielkie dzięki!
 

Copyright © 2010 • Muzykowisko • Design by Dzignine,